Było minęło. Wakacje. Od ostatniego posta zdążyłam wyjechać nad morze, wrócić, pojechać do rodziców, znowu wrócić, trzynaście razy zajrzeć na bloga i każdorazowo podjąć próbę napisania słów kilka...
Bez powodzenia.
Wyjechałam nad morze. Odpoczniesz - mówili. Zmienisz klimat, zrelaksujesz się - mówili. Na dwa dni przed wyjazdem mąż się rozchorował. Mam pisać dalej??? Sztafeta pooooszłaaaaa. Co dwa dni ktoś następny...wyzywałam na wszystko i wszystkich. Noszzzz, przez dwa lata nigdzie dalej nie wyjechać i masz, raz się udało i nadmorski lekarz najmłodszej latorośli kazał unikać słońca (morza generalnie, czujecie?!??!) bo bidoka chorego owo słońce bardziej osłabi. No dobra, liczyłam dni do powrotu. Doczekałam się. Mąż mówi: wyjedźmy gdzieś jeszcze, na kilka dni, bliżej. NO WAY!!! Rzekłam. Zastanów się lepiej kiedy chorować.
I taka sytuacja: nie mam pół fajnego zdjęcia. Tak chciałam się pochwalić: cała rodzina, szczęśliwa nad morzem, piękne fale, stopy w piasku, pyszne jedzenie. Pół loda nie zjadłam. Gardło. Super, do dziś się boczę.
W takim razie zacznę lecieć z jesienną ramówką co? No bo co ja mam pokazać? Nazwisko lekarza w Międzyzdrojach mogę podać jakby ktoś chciał. Tyle widziałam.
Do zaś
Karina